To nie będzie epopeja narodowa ani nawet sonet krymski. To będzie krótki opis walki. Walki z chorobą, ze zmęczeniem i z niechęcią, żeby iść do przodu.
Maraton 3 Jezior w tym roku zaplanowałem w wersji full all inclusive, czyli 3 dni biegania:
1. Czupel Vertical 600. 3,5 km - niby nie dużo, ale to bieg alpejski, więc z Międzybrodzia (gdzie start) na Czupel (gdzie meta), skąd trzeba już poza rywalizacją wrócić na dół (z kawałem żelastwa dyndającym na szyi), czyli tak naprawdę 7 km.
2. Maraton Trzech Jezior. Sobotni bieg główny, więc jedyne 46 km, od Międzybrodzia do Porąbki, z Gaikami, Przegibkiem, Magurką, Czuplem, Tresną, Kiczerą i Żarem po drodze.
3. Szlakiem Wołoskich Pasterzy. Niedzielna pętelka 18 km – w sam raz, żeby móc się nacieszyć po raz kolejny wejściem na Czupel, potem pomachać zaporze w Tresnej i wleźć na Czupel po raz kolejny, by na koniec w radosnych podskokach niczym sarenka zbiec na metę w Międzybrodziu.
Wszystko całkiem fajnie się układało, coś tam nawet biegałem treningowo 😉. Jeszcze tydzień przed M3J moje nastawienie było: ja nie dam rady? Potrzymaj mi piwo!
Nie żebym się spinał na jakieś wyniki – po setce w lipcu całe napięcie biegowe ze mnie zeszło i podchodziłem do tego jako do dobrej zabawy, bez stresu – może jedynie z ciekawością, bo takie trzydniowe bieganie uskuteczniałem po raz pierwszy, więc moja regeneracja była wystawiona na próbę. No i chciałem choć trochę poprawić czas dystansu 46 km, który w ubiegłym roku był, co tu kryć, słaby.
Niestety, żeby nie było za lekko, na kilka dni przed biegami dopadło mnie jakieś choróbsko przeziębieniopodobne. W głębokim poważaniu miałem, czy to przeziębienie, grypa, covid, czy jeszcze coś innego. Ważne, że czułem się jak z gardła wyjęty: łeb mnie napieprzał, telepało mną zimno na zmianę z gorączką, gardło drapało wywołując mało gustowny kaszel, a mięśnie odzywały się typowym dla grypy bólem.
Perspektywa ruszenia się na jakikolwiek trening odeszła w niepamięć niczym tona węgla po 1000 zł, a myśl o bieganiu 3 dni po górach w takim stanie jawiła się mało atrakcyjnie, zwłaszcza, że temperatura miała oscylować w okolicach kilku stopni na plusie. Nagle przestałem kozaczyć, bo niby to nic poważnego, ale organizm może w każdej chwili się zbuntować przeciwko takiemu traktowaniu i z Grand Prix wyjdzie blada dupa.
Jakoś jednak nie brałem pod uwagę zrezygnowania, zwłaszcza, że moje starsze dzieciaki jechały jako wolontariusze, oczywiście głównie po to, żeby krzyczeć tacie: „Dajesz, dajesz”, co dodatkowo było motywacją, żeby być na jakimś sensownym miejscu, a nie w ogonie. Nie było opcji, żeby odpuścić – w końcu jakże bym wyglądał przed swoimi latoroślami, znajomymi i sobą samym wreszcie?
Miałem nikłą nadzieję, że do weekendu choroba przejdzie. Nie przeszła. W piątek ledwo żywy wsiadłem w auto, stwierdzając, że i tak po pakiet startowy pojadę, a już dojadę, to może i w pierwszym biegu wezmę udział. W końcu to tylko 3,5 km. Co mnie nie zabije…
Stojąc na starcie ubrany, jakby to był co najmniej listopad, a nie wrzesień, patrzyłem na innych biegaczy ubranych na krótko i ewidentnie czułem się nie na miejscu.
Na Czupel wylazłem – żadną miarą nie da się tego nazwać biegiem. Tak samo z tegoż Czupla zlazłem – podejrzewam, że w normalnych warunkach trwało by to połowę krócej, no ale cóż.
Po powrocie do domu pokornie przyjąłem na klatę ochrzan od żony, że chyba mnie powaliło i w takim stanie powinienem z łóżka nie wychodzić, a nie na biegi jeździć. Dziwnym trafem nie była zachwycona, gdy usłyszała, że rozważam start następnego dnia…
W sobotę bowiem sytuacja była taka, że z samego rana podwoziłem dzieci w pobliże miejsca, gdzie miały kierować biegaczy – czyli na Żar, skąd już rzut kamieniem na swój punkt, czyli Przełęcz Isepnicką. A jak już byłem w pobliżu startu M3J, to jakże nie spróbować…
Stanąłem więc na starcie pełen obaw (Kasia Kowalska rules!), ale jednocześnie z przekonaniem, że przecież zawsze mogę zejść z trasy. Robert z Marcinem, którzy też biegli, podnosili mnie na duchu. A nóż widelec się uda?
Pierwsze kilometry jakoś mijały, choć wlokłem się z tyłu stawki, starając się nie patrzeć za siebie w obawie, że gdzieś tam zobaczę quada zamykającego bieg. Nie było w tym moim parciu przed siebie żadnej radochy, która przeważnie towarzyszy mi na biegach – było tylko mozolne, męczące posuwanie się przed siebie, sporadycznie przerywane zrywanymi próbami truchtu. Po 10 kilometrze ta resztka sił, z którą wystartowałem, wyparowała – każde podejście pod górę to już była walka o przestawianie nóg, a zbiegi to tylko czas na wyrównanie oddechu, przegonienie mroczków sprzed oczu i uspokojenie walącego serca. Na pierwszy punkt odżywczy zlokalizowany na 15 kilometrze, na przełęczy Przegibek, dotarłem w nieszczególnie dobrym stanie psychicznym (o fizycznym nawet nie ma co wspominać) – będąc w zasadzie na granicy decyzji o przerwaniu biegu.
- Dobra, 2 minuty odpoczynku, łyk wody i decyduję, co robić dalej – z taką myślą zatrzymałem się przy wolontariuszach.
Minęła może minuta, gdy na punkt weszło ostatnich dwoje zawodników, a za nimi ekipa zamykająca bieg. Jakby mnie ktoś walnął w szczękę – mimo wszystko liczyłem, że nie jestem na AŻ takim końcu. W tym momencie wyobraziłem sobie perspektywę ponad 30 km z quadem pyrkającym za plecami – bo na to, że przyśpieszę i wyrwę do przodu nie było żadnych szans. A przecież mi nic nie było! Nic, w znaczeniu żadnej kontuzji, złamanej nogi, rozwalonej głowy czy o czym człowiek myśli, gdy słyszy, że jakiś biegacz przedwcześnie kończy bieg. Nie byłem kontuzjowany, tylko tak osłabiony, że co prawda mogłem iść dalej i pewnie bieg ukończyć w limicie, ale z pewnością za cenę zdrowia. Z drugiej strony gdzieś tam na trasie były moje dzieci, czekające, żeby choć przez moment pokibicować tacie.
Mimo wszystko rozsądek wygrał z sercem, które nie chciało dać się przekonać, ale koniec końców uległo. Dalej już nie pobiegłem.
Z Przegibka do Międzybrodzia zjechałem z wolontariuszami zamykającymi punkt – oszczędziło mi to kilkudziesięciu minut drogi z buta. Przebrałem się, zadzwoniłem do domu, rozesłałem kilka wiadomości i podjechałem do Porąbki, gdzie była zlokalizowana meta i gdzie zostawiłem bagaże dzieci, dla których miała to być weekendowa przygoda z wolontariatem. Niedzielny bieg odpuściłem – w moim stanie startowanie nie miało najmniejszego sensu.
Choroba przeszła po kilku dniach. Dół trzymał mnie trochę dłużej. W końcu miało być tak pięknie: „Wywiady, autografy, wizyty w zakładach pracy…” Ciężko się przyznać przed samym sobą, że… No właśnie, co? Że okazałem się za słaby? Że nie ma medali? Że nie mam się czym pochwalić na FB? Że dzieci zobaczyły, że tata, niby taki ultras, a nie dał rady? Że moja duma własna dostała po ryju?
Choroba może dopaść każdego w najmniej spodziewanym momencie. Jesteśmy tylko ludźmi, a nawet Superman nie jest niezniszczalny. Pewnie - szkoda, że trafiło to akurat na czas Maratonu 3 Jezior – jest czego żałować, bo impreza przednia, a Wojtek Teister z ekipą robią niesamowitą robotę. Tylko czy powinno mnie to demotywować? Absolutnie nie, a raczej wręcz przeciwnie. Jutro też jest dzień, a w przyszłym roku szykują się biegi.
P.S. Koszulkę z M3J mam, ale jeszcze jej nie założyłem - na razie jakoś tak głupio...
Komentarze
Prześlij komentarz