Smutki i plany - czyli pesymistyczny optymizm

Koniec roku zbliża się wielkimi krokami i jak to zwykle ostatnimi laty w grudniu bywa, za oknem szarówa i na zmianę deszcz z błotem, a w duszy smuta i nostalgia, bo przecież dobrze i ciepło już było, a na poprawę nie ma co liczyć. Putin wciąż nie sczezł, Chorwacja wprowadza Euro, Allegro Smart stracił na opłacalności, a i w domu atmosfera niczym scenariusz serialowego "Władcy Pierścieni', czyli muliste dno z nutką żenady.

Co nam zostaje na smutki i otarcia serducha? Piszemy listy do aniołka pochlipując i pociągając nosem nad swoją szaro-burą egzystencją i otaczającą nas rzeczywistością, mając złudną nadzieję na nowe buty biegowe, skarpety z merino czy co tam komu potrzebne do przeżycia kolejnego sezonu biegowego. O ile ten będzie, bo teraz to już nic nie wiadomo – zaraza była, wojna jest, co będzie w 2023?



NBP na spółkę z władzą różnistą bardzo się starają, żebyśmy zaczęli biegać minimalistycznie, czyli w trampkach najtańszych, bo na nic lepszego może nas nie być stać. Organizatorzy biegów też przeprowadzają kalkulacje, żeby ogarnąć koszty, a jednocześnie nie zostać z ręką w nocniku, bo jak nie doszacują, to wyjdą na minusie i biegu nie będzie, a jak przedobrzą z ceną, to ludzie odpuszczą i też dupa.

 

Do pracy dojechać musisz, więc zatankujesz bez względu na cenę i Orlen "lubi to", bo zyski ma takie, że nawet premier M. z prezesem O. na spółkę takich dochodów ze sprzedaży działek nie mają.

 

Do biegania jednak nikt nikogo nie zmusza (oprócz sporadycznych „sprawdzianów” na wuefie w szkole), zwłaszcza, że zorganizowane bieganie już dawno nie jest "najtańszym" sportem. Kilka lat się kręcę po biegach różnych i gołym okiem, nie uzbrojonym nawet w Excela i kalkulator widać, że wpisowe na biegi coraz droższe, a pakiety skromniejsze. Jeszcze kilka lat temu najdroższe biegi 300 zł kosztowały, a i w pakiecie tych za 100 zł człowiek miał reklamówkę pełną dobroci od organizatorów i sponsorów. Teraz biegi potrafią kosztować po 500-600 zł, a w pakiecie często jest makaron, 3 ulotki, opaska albo komin, pół litra wody i batonik - jak chcesz koszulkę albo coś innego z logiem biegu, to licz się człowieku z niemałą dopłatą.

Żeby być sprawiedliwym, trzeba powiedzieć, że można też coś wygrać i to wcale nie mało, ale do tego to trzeba już na pudle stawać, co raczej jest poza zasięgiem totalnych amatorów.

 

Zaraz mi ktoś powie, że przecież wcale nie trzeba biegać w biegach zorganizowanych - wystarczy wyjść z domu i już. A jak się chce na wypasie i w otoczeniu przeuroczej przyrody, to każdy chętny znajdzie park, las czy górki jakieś w swojej okolicy. Oczywiście się z tym zgadzam, bo to właśnie luźne bieganie jest i zawsze będzie jednym z najprostszych i najmniej problemowych sposobów na ruch.

Z drugiej jednak strony, gdy człowiek posmakował biegów zorganizowanych, nawet na poziomie czysto amatorskim, to chce więcej. Z różnych powodów - dla jednych liczy się atmosfera, towarzystwo i wszystko co się wiąże z pozytywnie zakręconymi biegowo ludźmi, dla innych to pretekst, żeby pobiegać w terenach, do których nie mają dostępu na co dzień, dla jeszcze innych to dążenie do poprawy wyników, lepszych życiówek i wygranych w rywalizacji. Dla mnie osobiście biegi zorganizowane to pokonywanie samego siebie i próba sięgnięcia coraz dalej - stąd coraz dłuższe dystanse. Bardzo lubię (że tak to nazwę) „wyprawę” około biegową - planowanie, podróż, nocleg to już dla mnie niejako część biegu.

 

No właśnie: podróże, noclegi, żarcie... to wszystko też generuje koszty. Policzmy to na przykładzie mojego tegorocznego DFBG, czyli Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich. W okolice Lądka - Zdroju mam 220 km w jedną stronę, do tego trochę jeżdżenia na miejscu i powrót. W sumie wyjdzie spokojnie ponad 500 km - przeliczcie sobie sami ile to PLN, wedle własnego paliwa i spalania.

Biegi długie zaczynają się popołudniu bądź wieczorem, a więc trzeba być na miejscu poprzedniego dnia – a przynajmniej ja nie wyobrażam sobie wystartowania w biegu po kilku godzinach spędzonych za kółkiem. Biegi trwają różnie – w przypadku K-B-L do popołudnia następnego dnia. A więc kolejny nocleg wpada - nikt ci go od rachunku nie odejmie tylko dlatego, że zamiast spać pod kołderką jak normalny człowiek, szlajasz się gdzieś po górach i lasach ryzykując pożarcie przez komary i inne wilki. Po skończonym biegu też raczej nie wsiadasz na kilka godzin do auta, bo zaśniesz i rąbniesz w jakieś drzewo przydrożne albo inną zwierzynę płową, a przecież o przyrodę trzeba dbać i szanować.

Czyli razem mamy co najmniej 3 noclegi, co w sumie daje kilka stów, nawet biorąc pod uwagę agroturystykę, a nie 4 gwiazdki. Do tego coś trzeba jeść – nawet zakładając żywienie budżetowe trochę mamony trzeba wydać, bo nie wiedzieć czemu herbata typu Saga i zupki chińskie z Radomia nie są za darmo.

 

Lekko licząc robi się z tego przynajmniej drugie tyle co za bieg. A jak się zrobi podsumę kosztów przy kilku biegach w roku, to jakoś człowiek traci przekonanie, że jest klasą średnią.



No ale jakieś cele życiowe trzeba mieć, więc i ja usiadłem sobie ostatnio, wziąłem w dłonie swe kartkę i zacząłem wypisywać biegi, w których udział bym se chciał wziąć w roku pańskim 2023. Kartkę wziąłem formatu A4, co szybko okazało się przesadnym optymizmem, ale o tym za chwilę.

 

  1. Standardowo moim pierwszym biegiem w nowym roku jest Bieg po Zdrój odbywający się w moim sąsiedztwie, bo w Jaworzu koło Bielska-Białej. Błatnia niby górka nieduża, ale fajne 21 km można zrobić ku uciesze serc i ogórków (kto zgadnie z kogo/czego to cytat?).

 

  1. Potem myśl mego lotnego umysłu padła na weekend majowy i Bieszczady, czyli Ultra Bies. Tu wchodzą w grę 2 dystanse: Niezniszczalny Raróg – 65 km i Dziarski Czad – 102 km. Bieg jest nowy (w tym roku była pierwsza edycja) i wygląda na całkiem fajny – choćby ze względu na tereny. Już w tym roku byłem bliski wybrania go na moją pierwszą setkę, ale wypadło inaczej.

 

  1. Kolejnym stałym punktem mojego biegania jest Bieg Frassatiego, standardowo odbywający się w czerwcu. O tym biegu nagadałem się już tyle, że wszystko wiecie.

 

  1. Potem na pełnej p…..e (nie wiem co przeczytaliście, miało być petardzie 😉) wpada Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich, cały na biało. A skoro DFBG, to dystans, jakżeby inaczej, 240 km. Skoro już w tym roku zostałem podstępem namówiony przez kolegę Roberta na start z Lądka (z czego on się wymigał, zwalając na rodzinny wyjazd wakacyjny) i udało się pokonać 110 km, to przecież nie będę się wygłupiał startując na 130 km, bo nikt nie zauważy różnicy. A 240 km to już różnicę robi, prawda?

 

  1. W upragnionym przez wszystkich uczniów wrześniu Międzybrodzie i Maraton Trzech Jezior, któremu w przyszłym roku nie planuję darować i ukończę go dumny i blady, tak mi dopomóż Wojtek Teister. To oczywiście 3 biegi w 3 dni, ale traktuję je jako całość.

 

  1. Jesień to druga (albo trzecia, zależy jak liczyć) wisienka na torcie, czyli październikowa Łemkowyna Ultra Trail i koronna trasa 150 km. O tym biegu naczytałem i nasłuchałem się tyle, że wcześniej czy później musi do tego dojść. Plan jest prosty: pojechać w Beskid Niski razem z Szymonem i tym razem fragment Głównego Szlaku Beskidzkiego zrobić inaczej niż w ubiegłym roku – on wędrówkowo z plecakiem, ja biegowo.

 

  1. Na koniec sezonu zostaje Bieg Niepodległości Czechowice-Dziedzice, czyli klasyczna miejska dycha, rozgrywana (co za niespodzianka) 11 listopada.

 

I tyle. Na kartce znalazło się jeszcze kilka biegów, ale dodałem, odjąłem, pomnożyłem i podzieliłem, na ile mi Alzhaimer pozwala i wyszło mi, że ni ch..a nie mieszczę się w żadnych ramach – ani budżetowych, ani czasowych, ani rodzinno-towarzyskich, ani żadnych innych. Stąd zmuszonym był ja wyjąć długopis ponownie i dokonać cięć, znaczy skreśleń biegów, które wydały mi się może nie tyle mniej atrakcyjne, co po prostu w ten czy inny sposób najbardziej poza ramy wykraczające. Nie będę ich tu wymieniał – a nóż widelec przeczyta to jakiś organizator i nie będą mnie potem chcieli u siebie albo mi podniosą wpisowe – po co to komu?

 

Tak oto z zabazgranej kartki A4 zostało „zaledwie” siedem biegów (licząc Maraton 3 Jezior jako jeden). Cztery z nich jest blisko mnie (do godziny jazdy autem) - nie ma więc potrzeby noclegów i innych takich. No i są one relatywnie krótkie, wiec najpóźniej na dobranockę (wiem, już od lat jej nie ma – smuteczek) będę w domu.

Pozostałe biegi to już gruby kaliber. Bieszczady, Beskid Niski, Dolnośląskie… Podróż, długie dystanse, ceny wyższe, noclegi – wszystko to, o czym pisałem wcześniej. Z tych biegów na tą chwilę na 100% pewny jest DFBG, Łemkowyna na 90% i Ultra Bies na 50%. Ten ostatni stoi pod znakiem zapytania - nie wiem czy nie wygra opcja wyjazdu rodzinnego albo odpuszczenie tematu na rzecz pozostania w domowych pieleszach. Zobaczymy.

 

Gdyby zsumować wszystkie dystanse (wliczając Ultra Biesa 102 km), to robi się już ładna liczba: ponad 600 km. Przewyższeń z szybkich obliczeń wyszło mi… nic mi nie wyszło, bo nie chciało mi się liczyć. Macie biegi, macie linki, policzcie sobie sami – kto pierwszy policzy, otrzyma uścisk dłoni kierownika.



Tym optymistycznym akcentem kończę ten planowy wpis o planach – sam jestem ciekaw* co i jak z tego wyjdzie.

 

*no i oczywiście o wygraną w totka rączki składam cichaczem, co by popłacić biegi, na które żem się zapisał w chwili entuzjazmu i te, na które jeszcze nie, bo rozsądek chwilowo wygrał, albo zwyczajnie jeszcze zapisów nie ma.


Grafiki dzięki uprzejmości kryzyswieku.blogspot.com i biegoholizm.pl



Komentarze