Nie bolało tak bardzo

Dawno, dawno temu (tzn. przed trzema miesiącami) zastanawiałem się, jak to będzie z tym moim bieganiem po skręceniu kolana.
Kilka biegów zaplanowanych i opłaconych, a ja niespecjalnie miałem możliwość trenowania. Po kontuzji wyszedłem biegać początkiem czerwca, chwilę przed półmaratonem po górach, a w perspektywie 1,5 miesiąca majaczyło 110 km 🤔. Ale po kolei.

Jedenastego czerwca wystartowałem w Biegu Frassatiego. Bieg ten miał być testem, czy noga mi nie odpadnie, kolano nie złoży się w drugą stronę czy co tam się dzieje, gdy ktoś, kto powinien chodzić z laską, jak prawdziwy dżentelmen (wiem, że to brzmi dwuznacznie, ale brzmi lepiej "z laską" niż "o lasce"), bierze się za bieganie po górach nie bacząc na swój fizyczny stan. Co, swoją drogą, wyraźnie świadczy o stanie psychicznym takiej persony, nieprawdaż?

A więc stanąłem na starcie, powtarzając sobie, że nieważne miejsce ani czas (oczywiście w limicie). Ważne, żeby bieg ukończyć krzywdy sobie nie robiąc i móc po biegu podjąć ostateczną decyzję, co ze startem w DFBG.
Samego Biegu Frassatiego nie ma sensu po raz kolejny opisywać - organizacyjnie niezmiennie wysoki poziom, atmosfera i klimat jak zwykle super. Myślę, że najlepszym wyznacznikiem jego "fajności" jest fakt, że startuję w nim co roku i nie czuję, żeby sprawiał mi mniejszą radochę niż za pierwszym razem, kiedy był nowością.

Bieg ukończyłem, noga w całości, dane na temat kondycji własnej zebrane. Przyszła pora na najważniejszą decyzję tego sezonu biegowego: w połowie lipca startuję na 110 km czy też odpuszczam.

W głowie kotłowały się myśli za i przeciw:
- noga boli, ale jako tako współpracuje +
- duży limit czasowy (26 godzin) +
- trzeba być twardym a nie miętkim +
- bieg opłacony, nocleg ogarnięty +
- świeżo po kontuzji, więc jest ryzyko, że załatwię kolano na amen -
- brak odpowiedniego przygotowania -
- brak doświadczenia na takim dystansie -
- wg niektórych NIE DA SIĘ zrobić takiego biegu bez solidnych treningów -
- wszystko się może zdarzyć - jak GOPR nie zdąży, zeżrą mnie wilki -
Mógłbym jeszcze długo wymieniać. W końcu przeważyło przeświadczenie, że lepiej wystartować i nie ukończyć, niż poddać się bez walki, walkowerem.

Kilka słów o biegu 110 km na DFBG, czyli Dolnośląskim Festiwalu Biegów Górskich. Zwie się on K-B-L i jak się można domyślić, nazwa pochodzi od miast na trasie (Kudowa-Bardo-Lądek). Sam bieg uchodzi za "dobrą setkę na początek", bo profil trasy i przewyższenia nie są jakieś abstrakcyjnie wielkie, a i limit czasowy jest całkiem rozsądny.


Długość trasy: ok. 110 km
Najwyższy punkt: ok. 919m n.p.m.
Najniższy punkt: ok. 261m n.p.m.
Całkowite wzniesienie terenu: ok. 3667 m
Całkowity spadek terenu: ok. 3600 m
Limit czasu: 26 godzin
Jak widać, trasa jest całkiem fajna - w sam raz na trzy, czterodniową wędrówkę. 😁
 
Co by nie bujać się pół Polski samemu, na bieg wybrałem się z Rafałem - zawsze to dobrze mieć z kim pogadać, a kierowca w odwodzie też może się przydać.

W dolnośląskie jechaliśmy przez Czechy, bo tak było i najszybciej i najtaniej. W związku z tym mam pytanie: jak to jest, że u naszych sąsiadów drogi są przynajmniej kilka kategorii lepsze niż u nas? I żeby nie było - nie jechaliśmy autostradami, tylko zwykłymi drogami przez miasteczka i wsie. Najbardziej było to widoczne przy przekraczaniu granicy czesko-polskiej. Środek lasu, kręta, wąska droga: po stronie czeskiej asfalt jak wiosną wylany, pobocze zrobione, znaki jak nowe, linie jak świeżo malowane... Mijamy znak "Granica państwa" i nagle przeskok jak w "Powrocie do przyszłości": dziura na dziurze, smętnie zardzewiałe resztki znaków - generalnie droga, która drogowców widziała z 20 lat temu (i to tylko przejeżdżających). Przecież teoretycznie między Polską a Czechami nie ma przepaści gospodarczej, cywilizacyjnej (czy jak tam to zwał), ale ewidentnie Czesi umieją w drogi, a Polacy nie. To taka mała dygresja.

Koniec końców dojechaliśmy do Lądka Zdroju, bo przecież trzeba pakiet odebrać i fotkę na tle bannera cyknąć, żeby został po człowieku jakiś ślad, jakby na metę nie dotarł.


Już wjeżdżając do miasteczka, wiedzieliśmy, że to poważna impreza jest - zaparkowanie w miarę blisko graniczyło z cudem. Ilość przyjezdnych pewnie sporo przekroczyła ilość stałych mieszkańców - zwłaszcza, że samych biegaczy na festiwalu jest około 4,5 tysiąca. Trafiliśmy akurat na start dystansów 240 i 130 km - trzeba przyznać, że ilość szaleńców decydujących się na takie dystanse była całkiem spora. Szlachecka fantazja widać mocna w narodzie. 😉
Z gustowną reklamówką zawierającą pakiet startowy przemknęliśmy slalomem przez pas kramów z super szpejem biegowym, zwinnie unikając zachęcających gestów i uśmiechów sprzedawców i dziwiąc się jednocześnie, że całkiem sporo klientów jak na ceny. No, ale kto bogatym biegaczom zabroni.
Ludzi multum: biegacze, rodziny biegaczy, znajomi biegaczy... Sam festiwal trwa kilka dni i biegów jest 8 - od 10 po 240 km, więc do wyboru do koloru.

Na nocleg zajechaliśmy do Nowego Gierałtowa, do Gościnnej Zagrody – to miejsce, które mogę polecić każdemu, kto chce odpocząć w ciszy i spokoju, z dala od tłumów turystów, a jednocześnie mieć bazę wypadową do spędzenia czasu w okolicznych górach. A jest co tam robić - tras rowerowych niezliczona ilość, szlaków górskich również, do tego masa  miejsc, które warto zobaczyć czy zwiedzić.

Następnego dnia w drodze do Lądka (skąd odjeżdżały autobusy na start do Kudowy-Zdroju) chwila paniki w połowie drogi, bo czołówka została na noclegu. Cóż, jak się nie ma w głowie... Nie było wyjścia, trza było wrócić, a potem do Kudowy jechać autem. No, ale nie ma tego złego - niejako przy okazji Rafał wybrał się na Szczeliniec, na którym i ja miałem być kilka godzin później.
Kręcąc się w okolicach startu miałem okazję poobserwować biegaczy z najdłuższych dystansów, którzy albo kończyli (130 km), albo byli kawałek za połową trasy (240 km). Po 22 godzinach niektórzy byli ledwo żywi, ale niektórzy wyglądali jak po kilku kilometrowej przebieżce. Chyba dopiero wtedy dotarło do mnie, na co się porwałem. 110 km to już nie żarty, ja obiektywnie przygotowany nie byłem, a kolano mogło odmówić posłuszeństwa w każdej chwili. I to już nie jest kilka czy kilkanaście godzin na trasie - realnie rzecz biorąc musiałem zakładać czas bliski doby.

Nie powiem, żebym był szczególnie pewny siebie, gdy startowałem – miałem tylko nadzieję, że skończę bieg. Gdzieś tam daleko byli ludzie, którzy trzymali kciuki (Robert z ekipą) i martwili się, czy wrócę cało (żona i dzieciaki). Nie wypadało zawieść ani ich wszystkich, ani samego siebie. Ahoj przygodo!

Pierwsze kilometry jeszcze przy ciepełku wieczornego słońca dość szybko przeszły w kolejne, gdzie czołówka już była nieodzowna. Kilometr za kilometrem oddalałem się od od Kudowy, zbliżając się powoli, bardzo powoli do Lądka.
Nie jestem fanem statystyk, więc nie będę opisywał szczegółowo każdego fragmentu trasy - jak ktoś chce tabelek i wykresów, niech mnie poszuka na Stravie.

Już na starcie wiedziałem dwie rzeczy:
- nie mogę przeciążyć nogi, bo będzie pozamiatane – w pewnym momencie nie będę w stanie kontynuować biegu i albo utknę na punkcie, albo będę wzywał pomoc; 
- nie mogę przeszarżować tempem, bo potem mnie braknie – nie chciałem powtórki z Rzeźnika, gdzie raz nie zmieściłem się w limicie, a raz zszedłem z trasy w połowie biegu.
Nie ma co kryć - to nie był bieg, który by mnie satysfakcjonował biegowo. Wcale nie dlatego, że nie umożliwiał fajnego biegania - wręcz przeciwnie. Oczywiście były miejsca, gdzie człowiek walczył o każde 100 metrów, ale generalnie gdyby nie kontuzja i brak przygotowania, to naprawdę trasa byłaby dla mnie biegowo super. No niestety z konieczności podszedłem do sprawy asekuracyjnie i więcej było marszobiegu niż biegania.
Skoro bieg ultra, to trzeba powiedzieć o trudach i kryzysach, które oczywiście być muszą – w końcu jak inaczej wyjść na herosa, który nadludzkim wysiłkiem bieg ukończył i został bohaterem w swoim domu?
1-szy mniej więcej około 40 km, gdy kolano zaczęło mocniej dawać znać o sobie i musiałem przestawić w głowie wajchę z "biegnę kiedy się da" na "maszeruję, ewentualnie podbiegając", co nieco skomplikowało obliczenia, po ilu godzinach bieg (oby) ukończę.
2-gi mniej więcej po 80 km, gdy dwie stosunkowo niewielkie, ale urozmaicone terenowo górki dały mi niesamowicie w kość – tempo miałem iście żółwie, a konieczność przekraczania korzeni czy „hopsania” z głazu na głaz ze słabo zginającą się w kolanie nogą wywoływała bardzo niepochlebne myśli o organizatorach.

To był mój pierwszy bieg na tak długim dystansie i przez ostatnie 20 km, które niesamowicie mi się dłużyły, zastanawiałem się, jak radzą sobie z długością biegu biegacze na trasach dłuższych niż te marne 100 km. Takie 240 km to przecież może być 40 kilka godzin na trasie! 
Ja przez ponad 80 km słuchałem audiobooka, ale w końcu bateria w mp3 powiedziała pass i zamiast słuchać, musiałem zacząć gadać sam do siebie, co skończyło się tym, że wciąż przeliczałem kilometry na godziny i ojojowałem, ile to jeszcze czasu na trasie przede mną.
Pogoda była całkiem ok, choć w nocy były chwile, gdy było mi nieprzyjemnie chłodno, a poza tym 2 razy dopadła mnie ulewa, co było chyba najmniej przyjemnym doświadczeniem pogodowym w ciągu całego biegu – zwłaszcza, że drugie oberwanie chmury zaczęło się 2 km przed metą, więc sam bieg kończyłem wyglądając jak zmokła kura, a nie „Bruce Lee karate mistrz”. Co nie zmienia faktu, że i tak dobiegając (kilometr przed metą mogłem już sobie na bieganie pozwolić, raz się żyje) do końca i przekraczając linię mety czułem, że „We are the champions, my friends”. Udało się, ukończyłem, żyję!


Co napisać więcej? Czas ponad 22 godziny szału nie robi, ale o tym, że to nie będzie wielkie bieganie wiedziałem już przed biegiem, więc nie czułem i nie czuję z tego powodu zawodu. Udało mi się ukończyć moją pierwszą setkę i z tego tytułu jestem dumny. Na ten rok dalekie dystanse już mam za sobą. W przedostatni weekend września jeszcze Maraton 3 Jezior i nowość w ofercie: tzw. Grand Prix, czyli wyścig wieloetapowy (3 biegi dzień po dniu), co będzie oznaczać blisko 70 km w nogach. Sam jestem ciekaw, jak to wyjdzie – tzn. czy dam radę, bo w to, że biegi będą ok, to nie wątpię.
Powoli myśli krążą wokół roku pańskiego 2023. Na razie mało skonkretyzowanych planów - pewnie coś powyżej 100 km się pojawi. Najprawdopodobniej Łemkowyna albo Dalmacija Ultra Trail, a czy coś więcej, to dopiero się okaże. Na razie to tylko luźne gdybanie.

Komentarze