Post wspominkowy Anno Domini 2021 i pół

Grubo ponad rok na blogu panowała cisza. Znaleźć tu można było tylko stare wpisy, kurz i mokre plamy po łzach moich niezliczonych fanów, którzy stracili sens życia nie mogąc poczytać grafomańskich wypocin niespełnionego pisarza amatora.

Skąd ta cisza? Mógłbym zrzucić winę na covid, ale to obecnie nie trendy, bo z dniem 24 lutego 2022 covid zniknął z panteonu problemów, zastąpiony wojną na Ukrainie. Sensowniejszym i chyba prawdziwszym powodem był jakiegoś typu kryzys twórczy. I nie mam tu na myśli tylko i wyłącznie pisania na blogu, ale ogólnie całą aktywność wykraczającą poza to, co się musi i trzeba. Nie wiem czy pandemia na to nie wpłynęła - pewnie tak, bo od wielu znajomych słyszę, że dopiero teraz wychodzą z jakiegoś dziwnego uśpienia, a ostatni czas (2021 rok) określają mianem specyficznego snu zimowego: "jeść, pić, spać...".

Z drugiej strony w ubiegłym roku poza okrągłą rocznicą urodzin (nie pytajcie, czemu 44 wydaje mi się okrągłe) kilka ciekawych rzeczy się pojawiło. Nowa praca, oznaczająca tym razem poważne tąpnięcie - po raz pierwszy mam stanowisko zgodne z wykształceniem, ale z drugiej strony wpadłem w godziny handlowe, czym rozwaliłem ustalony porządek rodzinny. No cóż, nie wszystko można mieć, jak to mawiają ludzie, którzy nie są milionerami.

Jeżeli idzie o biegi i górską sferę życia, to trochę się działo.

Bieg Frassatiego to już stały, jak zwykle super zorganizowany, punkt mojego kalendarza biegowego. Tu nie ma się co rozwodzić - kto nie był, niech się wybierze.

Udało się też wziąć udział w Chudym Wawrzyńcu, niestety tylko na dystansie 50 km, bo pierwszy raz zdarzyło mi się, że buty skończyły swój żywot w trakcie biegu, co sprawiło, że wersja 80 km byłaby masochizmem i znęcaniem się nad własnymi stopami. Chudy to mój pierwszy bieg górski i zawsze będę go darzył pozytywnymi uczuciami - w końcu zrobię te 80 km (może w przyszłym roku?).

Po raz kolejny wróciłem też na Bieg Rzeźnika, co okazało się dużą lekcją pokory. Moje własne kiepskie przygotowanie (zarówno fizyczne, jak i mentalne) powiązane z kontuzją ścięgna Achillesa Roberta zaowocowało wspólną decyzją o zakończeniu biegu po pierwszej połowie. Może doczeka się to szerszego wpisu - póki co napiszę tylko, że człowiek uczy się całe życie i dopiero gdy dobije do dna, może się odbić i wypłynąć na powierzchnię.

Sezon biegowy zakończyłem nowością w kalendarzu najlepszych biegów górskich ;-). Mowa o Maratonie 3 Jezior, organizowanym przez ekipę od Frassatiego, a będącym kilkudniową, rozbudowaną imprezą. Ja akurat biegłem koronny dystans 45 km. Bieg ukończony, ale czas ukończenia i miejsce na mecie pokazały mi jasno i czytelnie, co jest do nadrobienia i poprawy.

Jest jeszcze jedna rzecz, o której nie sposób nie napisać. Najważniejszym, choć nie biegowym elementem ubiegłorocznego "sezonu", była lipcowa wyprawa na Główny Szlak Beskidzki. Dwa tygodnie w górach z synem były czymś, co bardzo mocno wpłynęło na mnie, na pojmowanie pewnych spraw, w końcu na nasze wzajemne relacje. Nie przeszliśmy całego GSB - po pierwsze brakło czasu, a po drugie woleliśmy zobaczyć trochę świata (Beskid Niski), poza samym czerwonym szlakiem. 

Stojąc w opuszczonej wsi łemkowskiej, z której pozostało tylko kilka kapliczek, człowiek ma szansę przemyśleć, co tak naprawdę jest ważne i cenne w życiu, a czego na co dzień nie docenia.

Na sam Główny Szlak Beskidzki z pewnością wrócę. Jest wart, by go przejść - z bardzo wielu względów.

2021 rok zakończyłem mocnym postanowieniem porządnego przygotowania się do sezonu 2022, bo plany miałem ambitne. Już jesienią wiedziałem, że odpuszczę Rzeźnika, który przez kilka ubiegłych lat był głównym moim biegiem. Tylko co w zamian? W głowie zaświtała myśl o pierwszej w życiu setce. Wariacki pomysł, ale gdyby się przyłożyć do treningów, to możliwy do zrealizowania. Wbrew pozorom lista biegów w okolicach stu kilometrów nie jest wcale taka długa, a jak się spojrzy na limity czasu, jakie mają niektóre z nich (22 godziny albo nawet mniej), to lista skraca się do kilku zaledwie, w których miałbym odwagę wziąć udział.

Wybór padł na Bojko Trail, który z racji swojej nietypowości (w większości biega się w Bieszczadach ukraińskich), fascynował mnie, odkąd o nim usłyszałem. Klimaty, które są tak inne od naszych, a z drugiej strony nam bliskie. To było to!

Wziąłem się za trening - tym razem według przygotowanego planu, a nie na pałę, że jakoś to będzie. Końcówka roku to w większości ogólnorozwojówka, od stycznia w 90% bieganie. W lutym z dużym optymizmem patrzyłem w przyszłość - wszystko szło dobrze, zgodnie z założeniami...

Jak wszyscy wiedzą, przywódca wielkiego bratniego narodu ze wschodu miał trochę inne zdanie w kwestii biegów (i nie tylko) na terenie Ukrainy. No i bardzo szybko okazało się, że z polsko - ukraińskiego biegania nic nie będzie.

I co teraz? Siadłem i zacząłem szukać. Powtórka z rozrywki - albo nie ten termin, albo trudność i limit poza moim zasięgiem, albo nie mój klimat... Koniec końców wybór padł na Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich i trasę K-B-L, czyli 110 km z Kudowy Zdrój do Lądka-Zdroju. Trasa nie bardzo trudna (3600 m przewyższeń), limit rozsądny (26 godzin) - dam radę!

Zaczęła się wiosna, więc treningi z bieżni przeniosły się w teren. Dreptałem sobie na spokojnie aż do Wielkanocy, czyli połowy kwietnia, gdy to nastąpiło coś, co lekarz określił jako skręcenie kolana. Rentgeny, USG, punkcje - wszystkie te rzeczy, które tak cieszą każdego uprawiającego sport, bo oznaczają dreszcz emocji i niepewności, nawet nie tyle czy będzie mógł biegać, ale czy będzie chodził normalnie.

Półtora tygodnia wycięte całkowicie z chodzenia (ubikacja czy kuchnia to wyzwanie, schody na piętro to już wyprawa), miesiąc ograniczony do kuśtykania niczym Barbossa w 4 części "Piratów z Karaibów" (nadal mi się zdarza), do tego fizjoterapeuta (i ta myśl, że nieważne jak boli, byle pomogło). Ciężki czas - w ciągu jednej chwili człowiek staje się praktycznie inwalidą i to jeszcze biednym, bo oczywiście lekarz, badania, fizjo - wszystko prywatnie. Na NFZ (w znaczeniu, ze składki zdrowotnej) to ci nawet nikt nie powspółczuje, o jakiejkolwiek pomocy medycznej nie wspominając.

Na szczęście okazało się, że uraz jest typu przeciążeniowego - nic poważnie nie jest uszkodzone i kolano generalnie jest w całości. A fakt, że boli, to pozytywny symptom, bo w pewnym wieku ból świadczy, że jeszcze w człowieku kołacze się życie.

Wczoraj pierwszy raz od półtora miesiąca poszedłem biegać, zestresowany, czy kolano wytrzyma. Wytrzymało, choć dawało znać, co myśli o moich pomysłach. 

Część bliskich mi osób doradza mi odpuszczenie tego sezonu biegowego. Nie chcę tego robić - na tę chwilę byłoby to poddanie się przed walką.

Doskonale wiem, że utraconej formy nie zdążę teraz odbudować - za 11 dni Frassati, za 45 dni DFBG. Mogę tylko trochę się rozruszać i liczyć na to, że jeżeli noga zniesie 21 km w Beskidach, to zniesie i 110 km w Górach Stołowych. Trzymajcie kciuki!


Sponsorami dzisiejszego odcinka byli... 

Nie ma żadnych sponsorów, są natomiast ludzie, dzięki którym ubiegły rok był zdecydowanie lepszy niż byłby bez nich. Robert GawlakWojtek TeisterLeszek Piekło, no i oczywiście Szymon Horak - dzięki.


Grafika dzięki uprzejmości kryzyswieku.blogspot.com


 



 

Komentarze