Niech ryczy z bólu ranny łoś, czyli Bieg Frassatiego 2020

O pomysłach mających pokonać wirusa covid-19 można by pisać wiele. Najczęściej jako żywo przypominają one pomysły z "Sąsiadów" i mają mniej więcej tyle samo sensu. W szczegóły wchodził nie będę - szkoda tracić nerwy. Tak czy owak jednym z takich pomysłów był zakaz organizacji m.in. biegów, bo przecież ogólnie wiadomo, że coronawirus jest szybszy od większości biegaczy i najpewniej by ich dogonił i zjadł. Organizatorzy (oczywiście ci, których jasny szlag nie trafił) imprezy wiosenno-letnie albo przenieśli na jesień, albo tegoroczne edycje odwołali. Jedną z imprez przeniesionych okazał się być Bieg Frassatiego, który zamiast w czerwcu, odbył się w ostatnią sobotę września.

Bieg Frassatiego z założenia jest imprezą rodzinną, co wiąże się z tym, że oprócz samego biegu, są jeszcze atrakcje dla osób, które z biegaczami przyjechały lecz niekoniecznie mają chęć biec po górach ponad 20 kilometrów. Chętnie za to pokibicują biegaczom na starcie, mecie czy na trasie. A poza tym jest gdzie i co zjeść i wypić, dzieci mają możliwość wzięcia udziału w swoich mini biegach i konkursach wszelakich, a potem i na koncert niezły się można załapać. Tak było w ubiegłym roku. W tym, z powodu obostrzeń, niestety z wszystkiego tego trzeba było zrezygnować, a impreza musiała ograniczyć się do samego biegu.

 

Jak na biegowo, to na biegowo. Tydzień przed startem miałem możliwość uczestniczyć w rekonesansie trasy, czyli po prostu w treningu odbywającym się na trasie biegu. Okazja, żeby przypomnieć sobie, że to wcale nie jest prosty bieg. Mimo, że dystans nie jest gigantyczny, a i góry pozornie spacerowe, to Magurka i okolice potrafią dać w kość. W zasadzie to taka wycieczka biegowa, bez spiny i na spokojnie, z wolną chwilą na pogadanie i strzelenie fotki w pięknych okolicznościach przyrody, jak to mawiał klasyk.

Dla mnie to była też okazja, żeby przetestować bieganie z kijami, co do których przekonany wcale nie byłem. Zawsze mi coś nie pasowało w idei kijów na biegach - takie to jakieś mało biegowe. No cóż, to ponoć tylko krowa nie zmienia poglądów - na Rzeźniku kijki z pewnością by nam pomogły w pokonywaniu błota. Przebiegłem więc testowo 21 kilometrów z kijkami i stwierdziłem, że trzeba się chyba z nimi przeprosić, bo rzeczywiście ma to sens. Znacznie sprawniej pod górę się człowiek posuwa, jeśli jego nogi mają pomoc. Co prawda zamiast tego zdecydowanie mocniej pracują mięśnie rąk, ale coś za coś.

Wszelkie graty na bieg staram się przygotowywać dzień przed startem. W dniu biegu przeważnie trzeba wstać dosyć wcześnie, a jak człowiek jest jeszcze jedną nogą w objęciach Morfeusza, łatwo jest czegoś zapomnieć. Najlepiej większość rzeczy wrzucić do auta dzień wcześniej - tak dla pewności. Jadąc na tegorocznego Rzeźnika wracałem 30 km, bo zorientowałem się, że buty biegowe zostały w przedpokoju! Godzina w plecy - a jakbym tak nie miał tego zapasu czasu? 

Po co to takie wielkie przygotowania, może ktoś zapytać. Przecież to tylko 20 km. Wbrew pozorom, jaki by to nie był bieg, zawsze jest jakieś wyposażenie obowiązkowe: folia NRC, telefon, bukłak z określoną ilością płynów. Często też czołówka albo kurtka (to zależy od pory roku albo godziny startu). Co poza tym? Standard: buty, koszulka, spodenki, bielizna, skarpety, ewentualnie opaski kompresyjne i kijki. Do tego paczka chusteczek (bynajmniej nie do wycierania nosa) i jakiś batonik, gdyby mnie naszła nagła ochota na coś słodkiego w czasie biegu. To ostatnie na krótkich biegach praktycznie się mi nie zdarza, bo mój żołądek nie lubi biegania i mimo, że ostatni posiłek jem najpóźniej 2 godziny przed startem (żeby się strawiło ładnie), to i tak mój bebech ZAWSZE czeka z trawieniem do momentu startu. A uwierzcie, jak w brzuchu zachodzą procesy, o których się fizjologom nie śniło, to człowiek nawet nie myśli o jedzeniu. Co jeszcze? Plecak, w którym lądują te graty, których nie zakładamy na siebie. Do tego warto pamiętać o wazelinie - i bez HA-HA-HA głupich podśmiewań - kogo na biegu obtarły majty albo koszulka, ten się z wazeliny nie śmieje.

Pogoda okazała się dla biegaczy łaskawsza niż w ubiegłym roku. Kilkanaście stopni (zamiast 35), chmury (z których później miał spaść deszcz), na końcu (dla najwolniejszych) słońce.

A więc po przyjeździe Msza Święta - w końcu nie bez kozery bieg organizuje Gość Niedzielny i Radio Em, a patronem jest błogosławiony Pier Giorgio Frassati. Potem odbiór pakietu (bez koszulki, tą dostałem już wcześniej, przed Rzeźnikiem), krótka rozgrzewka i na start.

Bieg Frassatiego zaczyna się dość ostrym podbiegiem, co oczywiście nie było żadnym zaskoczeniem, bo pokonywałem tą trasę trzeci raz. Totalnym zaskoczeniem natomiast okazał się fakt, jak mnie ten początek przemaglował. Nie to, że pot zrosił me czoło - on lał się ze mnie strumieniami. Mawia się, że biegacz się nie poci, tylko jego tłuszcz płacze - mój wypłakiwał hektolitry chyba. Na 3-4 kilometrze doszedłem do siebie, ale czułem się słaby jak nowo narodzone cielę. Miałem wrażenie (i niewiele się myliłem), że wyprzedzają mnie wszyscy: starsi, młodsi, chudsi, grubsi, kobiety, faceci... Tegoroczny Frassati był nietypowy, bo nie było wspólnego startu, tylko puszczano zawodników co kilka sekund, więc fakt, że za mną robi się pusto, za to coraz więcej zawodników jest z przodu, był dodatkowo deprymujący. Na 8 kilometrze dobiegł mnie Robert (który startował kilka minut po mnie) i minął mnie rączym kłusem. Mignęła mi w głowie myśl, żeby się pod niego podczepić (we dwójkę zawsze raźniej) i trochę zwiększyć tempo. Nie byłem w stanie - ba, na 10 kilometrze już go nie widziałem. Wlokłem się więc, momentami nie mając nawet siły i motywacji, żeby truchtać na płaskich odcinkach. Dramat jakiś. W pewnej chwili, między Magurką a Czuplem, prawie wyprzedził mnie... fotograf, który po strzeleniu mi fotki chciał zmienić miejscówkę. Na szczęście musiał się zatrzymać, bo z tyłu pojawił się inny biegacz, którego też trzeba było uwiecznić, co uratowało nędzne resztki mej dumy własnej.

Z Czupla zbiegałem siłą rozpędu, ciesząc się, że już z górki. Na metę wpadłem z uśmiechem mającym ukryć fakt, że w środku "ryczy z bólu ranny łoś". I to nie o ból fizyczny chodzi, bo nic mnie ani na, ani po biegu nie bolało, nie miałem żadnych skurczów, zakwasów czy czegokolwiek tego typu. To przez brak siły biegowej tak się natentegowało. Strasznie natentegowało!

Organizatorzy biegu, na czele z Wojtkiem, wykonali naprawdę dobrą robotę. Sama trasa jest naprawdę ładna i ciekawa. Do organizacji biegu, oznaczenia i zabezpieczenia trasy nie można mieć zastrzeżeń, punkty żywieniowe wyposażone ponad standard, a nade wszystko rewelacyjna atmosfera i życzliwość, której inni organizatorzy mogliby się uczyć. Bieg Frassatiego 2020 zakończył się pełnym organizacyjnym sukcesem. Trochę tylko bruździ mi fakt, że wygrywają go jacyś kosmici - przecież ludzie nie biegają górskich półmaratonów w 1 godzinę 40 minut!

O wynik i czas nie pytajcie - wstyd o tym nawet mówić. Żenua po prostu. Wbiegając na metę byłem tylko ogólnie świadom swojego czasu - dopiero potem, przeglądając klasyfikację, mina mi naprawdę rzedła z chwili na chwilę. Kiepski czas na mecie to jedno, a fakt, że przede mną bieg ukończyły osoby ćwierć wieku starsze ode mnie, to drugie. Na mecie witał mnie Robert (dzięki ci za to), który też przybiegł lata świetlne przede mną.

Po biegu nawet nie byłem zły. Złość na moją słabość i niemoc biegową zdążyła ze mnie wyparować na biegu. Urosło za to we mnie przekonanie, że takie bieganie, w jakie bawiłem się dotychczas, jest kompletnie bez sensu. Gdybym ograniczał się do rekreacyjnego truchtania wokół domu, to wszystko ok. Ale ja zapisuję się na kilkudziesięcio-kilometrowe biegi, a potem zamiast cieszyć się biegiem, to męczę się i szarpię sam ze sobą niesamowicie, bo realne przygotowanie fizyczne i mentalne ma się nijak do wyidealizowanego wyobrażenia o swoich możliwościach i wyniku.

Dosyć biegania: "byle w limicie". Pora na serio wziąć się do pracy nad sobą, nad przygotowaniami i kondycją. Po prostu czas zacząć trenować naprawdę, nie na hura, tylko planowo i konkretnie. Albo tak, albo wcale. Nie ma pitu-pitu. No pain - no gain. W końcu to o nas, biegaczach górskich, pisał Shakespeare:

Niech ryczy z bólu ranny łoś,

Zwierz zdrów przebiega knieje.

Ktoś nie śpi, aby spać mógł ktoś,

To są zwyczajne dzieje. 

Komentarze